”NieWanda i Niemiec” cz. 2

„Wielu rzeczy nie jestem jeszcze w życiu pewna, ale jedno wiem na pewno: nigdy, przenigdy nie wyjdę za mąż za Niemca” śmiało pomyślało moje ja 21 lat temu. Nie znałam wtedy jeszcze Joe Dispenzy ani Klaudii Pingot, którzy pewnie by mi powiedzieli, że właśnie nieświadoma niczego, złożyłam zamówienie do dobrotliwego Universum, które choć ponoć generalnie bardzo nam życzliwe, ma tę jedną drobniutką ułomność, że w naszych deklaracjach nie odróżnia przeczenia od twierdzenia. Mocne intencje „nie chcę kota” i „chcę kota” lecą z tą samą mocą na chybił trafił prosto w kosmos…

Dwa dni później byłam już na międzynarodowym spotkaniu Narodowych Agencji Programu Młodzież w Lille we Francji. Młodzi, piękni i zaangażowani działacze z całej Europy. Naszym zadaniem był rozwój jednej z akcji programu, akcji trzeciej czyli lokalnych i sieciowych inicjatyw młodzieżowych. Grupy młodych ludzi dostawały granty na lokalne albo międzynarodowe projekty, które były realizacją ich marzeń, pasji, a na których zyskiwała też ich społeczność lokalna. W im trudniejszej systuacji znajdowała się aplikująca młodzież, tym większym priorytetem był jej udział w programie.

Odwrotnie niż w Ewangeli, tym co najmniej mają, dane będzie więcej. Po prostu rewelacja. Uwielbiałam moją pracę, spotkania i szkolenia z młodzieżą, wspieranie ich pomysłów, tworzenie nowych możliwości. Nawet stresujące deadliny, oceny projektów i raportów końcowych, presja Komisji Europejskiej były niczym wobec entuzjazmu robienia sensownych rzeczy z masą zaangażowanych ludzi w całej Europie. I tacy właśnie byli na tym spotkaniu. Marie z Wielkiej Brytanii, Henar z Belgii, Claudius z Niemiec, Mitko ze Słowacji, Roger ze Szwecji, Ully z Estonii, że wspomnę tych, którzy zostali na długo w moim sercu.

Spotkanie prowadziło trzech trenerów: David z Wielkiej Brytanii, Pascal z Francji i Jochen z Niemiec. Ten sam Jochen, spotkany rok wcześniej w stowarzyszeniu w Hanowerze, z którego to wracałam nocnym pociągiem przed tygodniem. Wtedy już wydawał mi się dziwnie znajomy, jak byśmy się już kiedyś gdzieś spotkali. Duże, pogodne, niebieskie oczy, oszczędna ilość włosów na głowie, poczciwa twarz. Przeszukałam w głowie potencjalne skojarzenia i wyskoczył mi bohater jednej z kreskówek dla dzieci. Tak, to właśnie stamtąd się pewnie znamy, odhaczyłam w głowie zagadkę.

Po kolacji wracaliśmy grupą do hotelu. W którymś momencie zrównały się nam kroki z Jochenem i zapytałam go, jak się ma jego rodzina; rok wcześniej spieszył się na pociąg, żeby odebrać córeczkę z przedszkola. To niewinne, grzecznościowe pytanie było jak otwarcie drzwi w Titanicu na trzecim pokładzie (już po zderzeniu z lodowcem), za którymi czeka ogromna ściana wody. Fala opowieści tego, co wydarzyło się przez ten rok zabrała mnie w osobiste historie obcego mi przecież człowieka.  Lubię pytać i lubię słuchać, historie ludzi były i są dla mnie najbardziej ekscytującymi podróżami, ale jego historia była pełna takich nieoczywistości, zawirowań, nierealnych konstelacji i wyzwań, że wszytkie moje oczywistości tuptały w miejscu nie wiedząc zupełnie o co chodzi.

Brazilijskie mają jednak swoje odpowiedniki w rzeczywistości? Rozumiem wszystko i niczego nie rozumiem. Z baru wyszliśmy jako ostatni goście. Następny dzień w zmęczeniu, oczy na zapałki. Dziwne uczucie, że te wysłuchane opowieści dziwnie się osadzają w obrazach, pytaniach. Krótkie wymiany zmęczonych spojrzeń nad głowami innych uczestników. Po południu wyjazd autobusem do podparyskiej miejscowości, gdzie ma się toczyć reszta spotkania. „Hej, zajmiesz mi miejsce obok siebie?” – krzyczy Jochen w tłumie. Dobra, mogę zająć, mruczę pod nosem, choć chciałam pogadać z kolegą ze Słowacji o wspólnym szkoleniu, które planowaliśmy razem zrobić.  

Koincydencje będą za nami jeszcze chodzić tego dnia. W ogromnym ministerialnym ośrodku uczestnicy rozlokowani są bez ładu i składu, różne budynki, różne piętra, labirynty przejść między nimi. W windzie spotykam Jochena. Ja mam pokój 212 A, on 212 B, na wprost moich drzwi. Wtedy chyba po raz pierwszy włącza mi się czerwona lampka. Poza tym dziwnie jakoś tak jedną windą jechać, za dużo tych niebieskich oczu, tego niskiego miłego głosu, za gęsto od człowieka, za blisko, sama nie wiem o co chodzi, ale robi mi się ciut nieswojo. Idziemy do swoich pokoi, żeby za chwilę znów spotkać się na korytarzu w drodze na kolację. Po kolacji okazuje się, że mój sąsiad z naprzeciwka ma duży kłopot. Przez pomyłkę został zakwaterowany z młodą uczestniczką innego szkolenia, a na recepcji okazało się, że nie ma innych wolnych miejsc w całym ośrodku. Z wyjątkiem jednego. W moim pokoju, bo koleżanka z Czech musiała wcześniej wrócić do domu…

Milena Butt-Posnik