Opowieści różnej treści – o emigracji, dzieciach, dwujęzyczności i Niewandzie, co Niemca chciała.
Moja przygoda z Niemcami zaczęła się dwadzieścia lat temu. Złota polska jesień, w Parku Skaryszewskim kolorowe liście kręciły beczki opadając na ścieżki, którymi pędziłam do pracy. Piękne jesienne światło, moje ulubione: ciepłe, miękkie i łagodne. Idealny czas na szuranie butami w szeleszczących liściach, włóczenie się po lesie w poszukiwaniu grzybów czy wypady w pełne studentów góry. Mój kaledarz związany z pracą pełen był wyjazdów, spotkań, szkoleń. W połowie września wypadła delegacja do Hanoweru. Razem z niemiecką organizacją zajmującą się promowaniem europejskiej pracy z młodzieżą mieliśmy przygotować wspólny projekt.
Co za smutne miasto, pomyślałam wysiadając z pociągu na dworcu w stolicy Dolnej Saksonii. Byłam już tam rok wcześniej na spotkaniu zorganizowanym przez to samo stowarzyszenie, zostało wrażenie nijakości. Miejsce dumne z tego, że ma ogromne hale wystawowe i co roku organizuje targi o światowym zasięgu. „Witamy w Hanowerze, mieście targów”przywitał mnie głos z dworcowego głośnika. I pomyśleć, że to miasto, było kiedyś księstwem! Ba, królestwem! Tu kiedyś rodzili się władcy i królowie, zasiadający na europejskich tronach, a dziś mucha z nudów zasypia w locie – myślałam z przekąsem wędrując po centrum Hanoweru. Wiadomo, miałam dwadzieścia sześć lat i wiedziałam o życiu wszystko. Wszystko! A świat właśnie otwierał przede mną swoje życzliwe wrota. Fajna praca, rodzina, cudne grono przyjaciół, studia na dwóch kierunkach. Za ten przekąs przyszło mi później wielokrotnie Hanower przeprosić…
Ale do rzeczy. Spotkanie krótkie i rzeczowe, podróż powrotna też pociągem, tym razem nocnym bo następnego dnia czekała kolejna delegacja. Słynny Jan Kiepura z Kolonii do Warszawy, kto zna, wie jaki to kawał historii PKP. Wykupiłam kuszetkę, w przedziale trzy łóżka, noc wrześniowa wystarczająco długa, żeby się wyspać i nabrać sił przed kolejnym wyjazdem. Zapakowałam się do przedziału i nim zdążyłam się rozsiąść i rozkokosić, do przedziału wszedł łysiejący i wąsaty mężczyzna z wózkiem – spacerówką, w którym siedziało dziecko. Za mężczyzną na własnych nogach weszło małe dziecko, a za nim kobieta z kolejnym dzieckiem na rękach. O losie!
Jako dziecko z wielodzietnej rodziny wiem, co to znaczy. Taka przestrzeń i taka ilość małoletnich obywateli Europy. Westchnęłam cicho i już wiedziałam, że o spaniu mogę zapomnieć. Wąsaty pan zapakował dzieci, kobietę, wózek i bagaże, szybko się pożegnał po niemiecku i wysiadł. Ja też chciałam wysiąść, albo się przesiąść, ale było już za późno. Pociąg ruszył.
Moja towarzyszka podróży okazała się Polką i podobnie jak ja, jechała do Warszawy, skąd miała ją odebrać rodzina. Od słowa do słowa, usłyszałam opowieść o emigracji za miłością. O magiczym spotkaniu ukochanego nad Balatonem. O totalnym zakochaniu i wielkiej Miłości. Związku na odległość a potem decyzji o wyjeździe do Niemiec, bez znajomości języka, skończonych studiów, uznanych kwalifikacji. Opowieść o małych i dużych rezygnacjach w imię tej miłości – porzuconych studiach, rodzinie i przyjaciołach w Polsce. Nowym domu gdzieś pod Darmstadt czy innym Möckmühl. O pierwszym, drugim, trzecim dziecku, germanizującej teściowej, szynce i parówkach na Wigilii. Codzienność wypełniona zupełnie obcymi i nieznanymi piosenkami, jakie dzieci przynoszą z przedszkola. Tęsknotą za bliskimi. Za swojskością. Za rozwojem, swoim miejscem, pracą. Za byciem dwa, trzy kroki przed dzieckiem po to, by pokazać mu i wytłumaczyć świat.
Opowieść o kaleczonym i trudnym do nauczenia niemieckim. O samotności mimo dobrej relacji z mężem i trudzie wżycia się w tę społeczność małego miasteczka. Dzieci o egzotycznych wtedy dla mnie imionach dobrze znosiły podróż. Popłakiwało tylko maleństwo. Podróż minęła bardzo szybko. Dotarłyśmy do celu, pomogłam wysiąść mojej towarzyszce podróży, razem z jej dziećmi, bagażami i wózkiem, a kiedy pożegnałam dzielną matkę Polkę i jej Los Wyzwanie, z młodzieńczą bezczelnością pomyślałam straszne zdanie, które zapewne przesunęło w kosmosie trajektorię mojego losu.
Zdaje się, że w tym momencie, wczesnym rankiem na peronie Dworca Centralnego, to jedno zdanie zdecydowało o mojej przyszłości. A brzmiało ono tak: „ Wielu rzeczy nie jestem jeszcze w życiu pewna, ale jedno wiem na pewno: nigdy, przenigdy nie wyjdę za mąż za Niemca!”
Milena Butt-Posnik