Na pewnej niemieckiej wsi na Śląsku żył sobie kowal. Wybudował duży piętrowy dom i kuźnię, w której podkuwał konie i uczył młodych adeptów kowalstwa. A że był dobrym fachowcem i jedynym kowalem w okolicy, żyło mu się dobrze.
Działo się to w latach 30-tych ubiegłego stulecia, kiedy to konie były podstawowym środkiem lokomocji, a ich posiadaczami byli bogaci rolnicy, ksiądz, sołtys.
Kowala znali i szanowali wszyscy. Dzieci – dwie córki i syn, chodzili do niemieckiej szkoły…
Brzmi jak bajka o kowalu i jego spokojnym, dostatnim życiu, prawda?
Rzeczywistość nie była jednak bajkowa. Wybuchła II wojna światowa.
Na szczęście nie dotknęła drastycznie kowalowej rodziny, bo ocalały budynki; dom, kuźnia, stajnia z krowami i świnkami oraz duża stodoła. Duży owocowo-warzywny ogród i pole były w stanie wyżywić rodzinę.
Koniec wojny. To było najtrudniejsze. Niemiecka wieś została przyłączona do Polski.
Wszyscy Niemcy, którzy nie chcieli przyjąć polskiego obywatelstwa, musieli opuścić swoje domy, zostawić wszystko i zostali wywiezieni do Niemiec.
Kowal (mój dziadek) postanowił przyjąć polskie obywatelstwo, by móc zostać w miejscu, gdzie się urodził, miał swój nowy dom, kuźnię i gospodarstwo. Gdzie były jego korzenie.
W „kowalowej” wsi był również szpital psychiatryczny, gdzie rozpoczął pracę pewien pielęgniarz (mój drugi dziadek). Po wojnie został nakazem skierowany na stanowisko przełożonego pielęgniarzy z zadaniem skompletowania kadry. Wówczas najłatwiej było posiłkować się członkami rodziny. Sprowadził więc całą swoją rodzinę i zatrudnił po szybkich kursach pielęgniarskich syna, zięcia, a po latach również najmłodszą córkę.
Młodzi ludzie po wojnie spragnieni zabawy zrzeszali się w różnych zespołach: tańca ludowego, chórach i zespołach teatralnych.
Po pracy w szpitalu, która polegała na opiece nad chorymi i odgruzowywaniu terenu, z radością biegli do świetlicy, by tańczyć, śpiewać i występować na teatralnej scenie, oddawać się twórczej rozrywce.
Najstarsza córka kowala (moja mama) spotkała w amatorskim zespole folklorystyczno-teatralnym młodego, przystojnego pielęgniarza Niemca (mojego tatę), który oprócz języka polskiego znał niemiecki. Młodzi pobrali się.
Przerwę już tę bajkową narrację, bo tu zaczyna się moja historia, która niestety nie była bajką.
Moje dzieciństwo upływało spokojnie. Nadszedł wreszcie czas, kiedy trzeba było przygotować mnie do pójścia do szkoły. Postanowiono wysłać mnie do przedszkola, bym nauczyła się mówić po polsku, bo w domu mówiliśmy tylko po niemiecku. Rodzice sami ledwie mówili po polsku.
Boże, jak historia się powtarza! Moja córka z zięciem po przyjeździe do Niemiec też nie znali języka. Ich synowie urodzeni już w Niemczech, uczyli się niemieckiego w przedszkolu, a panie w przedszkolu powtarzały, aby w domu nie posługiwać się językiem polskim. Jak to mieli uczynić rodzice, kiedy sami nie znali języka kraju, w którym się osiedlili?
Bardzo się cieszę, że w rodzinie mojej córki mówi się przede wszystkim po polsku i tym sposobem dzieci biegle władają dwoma językami.
Intencją tego – być może bardzo rozbudowanego wstępu – jest wykazanie, jak głęboko we mnie tkwiła niemieckość i jak bardzo byłam rozczarowana, a wręcz zawiedziona, kiedy odmówiono mi pomocy w zbudowaniu nowego życia w Niemczech! Byłam naiwnie przekonana, że kto, jak kto, ale ja mam do tego niezbywalne prawo. Szczególnie, gdy słyszałam opowieści o rodzinach, które ledwo umiały udowodnić swoje niemieckie pochodzenie.
Ta moja PEWNOŚĆ spowodowała, że dwa razy zamykałam swoje sprawy w Polsce by zamieszkać tam, gdzie uważałam, że jest moje miejsce. Dwa razy nic z tego nie wyszło.
Pierwszy raz w latach 90-tych chciałam po rozwodzie zbudować lepsze życie moim córkom. Wówczas, jak wiele ludzi w tym czasie, razem z moimi rodzicami postanowiliśmy uciec. Wyjechać i nie wrócić. Sprzedałam to, co się dało, kupiłam marki, walizki i czekałam na właściwy moment. Ale on nie nadszedł, bo wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam.
Dziadek-kowal nigdy nie chciał jechać do “Vaterlandu” nawet wtedy, gdy jego młodsza córka w 1958 roku wyjechała z rodziną legalnie do Niemiec. Chyba był przywiązany do swojej ziemi bez względu na państwowość tego miejsca. Pozostać z nim miał brat mojej mamy. Niestety, jego śmierć, pokrzyżowała nasze plany. Moja mama nie chciała zostawić dziadka samego w Polsce. Zostaliśmy.
Minęły lata i nadszedł 2012 rok. Naiwnie liczyłam, że tym razem się uda.
Sprzedałam w Polsce mieszkanie, powoli zawoziłam mój „majątek”do Niemiec mieszkając tymczasem u córki i zięcia oraz wydeptując ścieżki w licznych urzędach. Byłam w tym czasie już na emeryturze i urzędy przerzucały się odpowiedzialnością orzeczenia mojego statusu. Głównie chodziło mi o mieszkanie i ubezpieczenie. Wypełniałam wnioski, czekałam i płakałam z bezsilności.
Chciałam pójść do pracy jako nauczycielka języka polskiego. Otrzymałam odpowiedź, że moje wyższe wykształcenie jest „przeterminowane”! Nie mogłam w to uwierzyć! Dodatkowo otrzymałam z kolejnego urzędu odmowę, a od tej decyzji musiałabym się odwołać do sądu. Prawnik zapewniał mnie, że mam pewną wygraną, ale średni czas oczekiwania na rozpatrzenie mojej sprawy to 3 lata.
Ten ogromny stres trwający około 8 miesięcy spowodował, że mocno uaktywnił się mój reumatyzm. Ból był nie do zniesienia, a fachowej pomocy znikąd…
W tej sytuacji zdecydowałam, że wracam do Polski. Po powrocie trafiłam do szpitala, a ze skutkami zdrowotnymi zmagam się do dzisiaj.
Nie żałuję, że wróciłam. Chyba TU jest moje miejsce…
Skąd wiem? O tym – w następnym artykule.
Małgorzata Manterys